Opowiadanie #1

"Nikt nie siedzi"

Wiolka miała trzydzieści lat. W jej pojęciu był to wiek przejściowy, czuła się jakby ponownie była nastolatką – ani dzieckiem, ani osobą dorosłą. Ochronny okres studiów zdecydowanie minął, a ten wczesno-dojrzały, rozwojem zawodowym i kredytem hipotecznym stojący, jeszcze nie nadszedł. 

„I dobrze, podążam własną ścieżką” – mówiła głośno, w skrytości jednak tęskniąc trochę za przewidywalnością systemu. Praca w korpo, to mogłoby być to. Przynajmniej na chwilę, początek chociaż. Doświadczenia nabrać, z karty multisport korzystać, integrować się piętrami/działami/pokojami, chodzić w szpilkach (choć nie umie), w marynarkach, obcisłych spódnicach i koszulach białych (choć nie lubi). Pracować w zespole, pod presją i przełożonym (czasami nad), w zespole, po godzinach, nie mieć życia prywatnego, chodzić do terapeuty, wypalać się, brać zwolnienia, chodzić do terapeuty, mieć wszystkich i wszystko w dupie, mieć psa, który sam się wyprowadza, chodzić do terapeuty, nie spożywać glutenu, uprawiać crossfit, jogging i seks tantryczny, chodzić do terapeuty. Później poszłaby na swoje. Zdecydowanie!

Na razie jednak, Wiolka pracowała w policyjnej izbie dziecka. Po studiach dostała się tam na staż i już została, na dobre i na złe. Jako świeżo upieczona pani psycholog, nie mogła lepiej trafić – myślała. Ciągła akcja, rotacja bohaterów, historii, dramatów i emocji. O tak! Te lubiła najbardziej. Jeszcze na studiach wkręciła się w komunikację opartą na empatii. Bez ocen, interpretacji, żądań – za to z obserwacją, zrozumieniem i współodczuwaniem. Do tej pory, raz w tygodniu chodziła na warsztaty poświęcone empatycznemu porozumieniu.

Nastawienie na innych Wiolka miała we krwi. Wyssane z mlekiem matki nauczycielki, wytrenowane u boku ojca pediatry, świetnie sprawdzało się przy młodszej siostrze, w kontakcie z dzieciakami z drużyny lekkoatletycznej, którymi opiekowała się, gdy była w liceum i teraz, w pracy z młodocianymi. Oprócz tego, razem z przyjaciółką, psycholożką z miejscowej poradni psychologiczno-pedagogicznej, prowadziła warsztaty dla rodziców. Miała przestrzeń do treningów.

Zdolność do wsłuchiwania się w uczucia innych osób opanowała niemal do perfekcji, osiągnęła czwarty poziom w procesie uczenia się – nieuświadomioną umiejętność. Kłócąca się para w restauracji – bach: lęk i samotność, uciekające od matki dziecko – ciach: smutek i brak bezpieczeństwa, krzycząca na siebie, siedząca w samochodzie, para – proszę bardzo: potrzeba zrozumienia i okazywania bliskości. Empatyczny radar działał non stop. Coś jednak zaczęło pękać. Znacie to uczucie: przesłodzenie, wydobywający się zewsząd mdły zapach, smak bitej śmietany wylewający się uszami? To właśnie zaczęła czuć. 

Ilekroć mąż przyjaciółki zabierał ich dzieciaki do wiejskiego domu swoich rodziców, Wiolka nocowała u Magdy. W zależności od potrzeb, chęci i nastawienia, przygotowywały wtedy kolejne warsztaty, rozmawiały o tym i o tamtym, śmiały się, płakały, zawsze jednak słuchając siebie z wielkim zrozumieniem, uwagą, stosując komunikaty zwrotne. Empatyczna kąpiel z aromatem uważności.

Trzeba wiedzieć, że Wiolka była również słuchaczem, takim przez duże ES. Lubiła słuchać. Lubiła też dopytywać. Nie oceniała. Przyjmowała wszystko, powtarzając że wiele rozumie. Zdawała sobie sprawę, że inni to zauważają i nawet doceniają. Owszem, mówiła też o sobie, ale raczej w duchu mielenia wszystkiego po raz setny. Miała poczucie, że i tak nic z tego nie wynika. Przesiąknięta wrażliwością na swego rozmówcę, nie była w stanie powiedzieć, co tak naprawdę leży jej na sercu – „że kurwa mam dosyć, przesadzasz z tym wszystkim, odpuść sobie i idź dalej” – nie potrafiła. A tak bardzo chciała.

Pewnego sobotniego ranka nastąpił przełom. Jak zwykle w trzeci weekend miesiąca spała u Magdy, jak zwykle miały zjeść śniadanie, po którym planowały iść na targ, po zakupy na kolację z koleżankami "jeszcze ze studiów". Wiolka wstała i "o rzesz kurwa… tak szybko?!" Zaciskając wyćwiczone mięśnie kegla, ściskając w garści czystą bieliznę, skierowała się do łazienki, gdy nagle Magda ubiegła ją, rzucając w locie „ja na chwilkę”. Nie, nie powiedziała jej, że jest w podbramkowej sytuacji, nie zapukała do drzwi prosząc, żeby ta się pośpieszyła. Zacisnęła nogi jeszcze bardziej i stała między pokojem a łazienką, zastanawiając się co zrobi, gdy z niej chluśnie. Posprząta? Z narastającym wkurwem zaczęła rzygać. Wymiotowała z takim impetem, jakby chciała wyrzucić z siebie te wszystkie słowa i emocje. Gdy nie miała już siły buchnęła płaczem. Zdała sobie sprawę, że nikt, absolutnie nikt nie siedzi w jej głowie i nie wie, czego ona potrzebuje, o czym myśli, co czuje – jeśli nie będzie o tym mówiła wprost, nikt się nie domyśli. Zdała sobie sprawę, że sama musi o siebie zadbać.

Komentarze