karko(Z)nosze

w tym roku krzywa czasu wyjątkowo się zapętliła (fizycznie jest to możliwe? hm;p). działo się mnóstwo. raz dobrze, raz nie-za-bardzo... no cóż. faktem jest, że dni, jeden po drugim zapieprzały, jak w wyścigu o złote gacie, a planowany wyjazd w góry przesunął się nam z typowo wakacyjnej, na bardzo jesienną porę. nie ma to jak urlop w listopadzie;)

banalnie może to zabrzmi, ale miłość do gór mam w sercu nie od dziś. pierwszy kontakt, niezbyt udany, miałyśmy ze sobą w podstawówce (kolonia w krynicy górskiej, z której pamiętam tylko mega lody i mini łazienki). troche później mistyczne Bieszczady i dwa tygodnie pod namiotami (pozdrawiam kierowcę Bodzia;D). obowiązkowe Tatry - do dzisiaj nie w pełni przeze mnie odkryte, pasemko Gorce (z nią, później z nim) i wreszcie one: Karkonosze. 

przyznać muszę, że kompletna ze mnie geograficzna ignorantka i dopóki gdzieś ma stopa nie postanie nie mam potrzeby orientowania się gdzie i co dokładnie. karkonosze? tak, tam na dole... i śnieżka? tak tak - podobno wieje. tyle w temacie. tak mam.

za to dzisiaj, to ja mogę rozprawiać o szlakach, schroniskach i o tym czy lepiej od szklarskiej, czy może od karpacza:D 

w tym roku zaczęliśmy od  szklarskiej poręby. założenie mieliśmy godne: idziemy z plecakami czerwonym szlakiem, zdobywamy śnieżkę i schodzimy na dół. po dwuletniej przerwie, o mało płuc nie wyplułam wchodząc na halę szrenicką, ale warto było. przepiękny wodospad kamieńczyka w połowie drogi rekompensował kiepskie dojście (to było nasze wejście dla Niepodległej:D)...wyżej była już tylko mgła. pierwszy nocleg mieliśmy w schronisku na Szrenicy (polecam domowego murzynka!) 

listopad zafundował nam pogodową kratkę, więc następny dzień był cudowny - lazurowe niebo, lekki mrozik, mały wiaterek, do tego piękne widoki... tym razem nocowaliśmy w schronisku Odrodzenie. biorąc pod uwagę samo dojście do schroniska, odnajduję etymologię jego nazwy;) 

dzień trzeci: rano słońce zaczęły przykrywać mało sympatyczne chmury. korzystając z dobrodziejstwa internetu sprawdziliśmy przepowiednie. trzy prognozy pogody wskazywały na słońce od 12-tej. trochę późno, tym bardziej, że po 14 zaczynała się szarówka. wyszliśmy... kto był, ten wie, że w kierunku śnieżki jest ostre podejście pod górę. dodając mgłę, wiatr i oblodzone kamienie można sobie wyobrazić moje przerażenie. lubię mieć stały grunt pod nogami, a tu figa. wyobrażałam sobie, jak spadam w dół, łamiąc wszystkie ręce, nogi i kark:D ostatecznie, przeżyliśmy. zmroziło nas okrutnie, przewiało jak na morzu. nawet nasze super ciuchy przemokły. tak było.

prognozy okazały się dosyć niedokładne, bo od południa było jeszcze gorzej. pod śnieżką, w wyniku dramatycznych warunków i jeszcze większego mego przerażenia, zdecydowaliśmy, że schodzimy do Samotni i atakujemy dzień później. schronisko, w którym spaliśmy jest super przytulne, pięknie położone i oferuje najlepsze pierogi ruskie, jakie jadłam na trasie;) 

następnego dnia wstaliśmy skoro świt (w listopadzie jest to 6.30) i korzystając z okna pogodowego (hehe) ruszyliśmy na śnieżkę. tym razem aura nam sprzyjała i przed 9 byliśmy na górze. chwila dla fotoreporterów i jak to w górach, trzeba było schodzić. z powrotem do samotni na śniadanie (jajecznica jeszcze nigdy nie smakowała tak dobrze:D), po plecaki i do karpacza. 

koniec końców, było pięknie. Karkonosze są do zniesienia;) już planuję letnią trasę.

własność autorki



Komentarze

Prześlij komentarz